Rozmowa z Iwona Nawarą – psychologiem pracującym z pacjentami chorymi na raka.
W swojej pracy spotyka Pani pacjentów, którzy już nie tylko podejrzewają, ale mają świadomość, że są chorzy na chorobę nowotworową. Jak reagują na taką diagnozę?
Rzeczywiście, na oddziale chemioterapii spotykam się z osobami, które już wiedzą na co i jak bardzo są chore. Jednak w pacjentach dominuje nadzieja i chęć podjęcia wyzwania jakim jest leczenie. Wiedzą, że są poważnie chorzy, ale wiedzą też, że będą leczeni, że współczesna medycyna proponuje im terapię, która może być skuteczna. Zdecydowanie gorzej przeżywa się pierwszy nawrót. Znów trzeba wrócić do szpitala, znów rozpoczyna się ta sama droga, którą raz się już przeszło. Nadzieja, którą pacjent zdołał zbudować w sobie za pierwszym razem, gdzieś pryska i pojawia się kryzys.
Co powinno skłonić pacjenta do kontaktu z psychoonkologiem?
To bardzo indywidualna kwestia. Wydaje mi się, że podstawowym kryterium jest własny osąd pacjenta, że otworzył się już na wszelkie dostępne rodzaje pomocy i poszukuje czegoś więcej niż tylko farmakologiczny ratunek dla ciała. Do psychologa zgłaszają się ci, którzy mają szerszą świadomość tego, z czym wiąże się choroba: że jest ona nie tylko cierpieniem czysto fizycznym, ale także obciążeniem psychicznym. Myślę, że jest pewna grupa pacjentów, którzy powinni skorzystać z pomocy psychologa, ale nigdy tego nie zrobią, bo w naszym społeczeństwie pokutuje przesąd, że psycholog to ktoś dla słabych. W sporej mierze właśnie spośród tych ludzi rekrutują się pacjenci, którzy trafiają do psychologa zbyt późno, kiedy można zrobić niewiele bądź nic, gdy od wielu dni nie pojawia się sen, borykają się z poważnymi zaburzeniami nastroju, koncentracji, pamięci… Gdyby rozpoczęli spotkania od początku swojej terapii, ich skutek byłby z pewnością zdecydowanie lepszy.
Czy lekarze onkolodzy doceniają wkład, jaki do procesu leczenia wnosi psycholog?
Muszę powiedzieć, że nigdy nie spotkałam się z zanegowaniem potrzeby współistnienia lekarza i psychologa. Na oddziale, na którym pracuję, znalazłam się na wyraźne życzenie ordynatora. Myślę, że coraz więcej lekarzy widzi potrzebę wspomagania swoich działań przez psychologię, coraz szerzej także mówi się o tym, że proces leczenia to nie tylko medycyna i farmakologia.
Co jest Pani zadaniem, kiedy spotyka się Pani z pacjentem w trakcie leczenia?
Pomoc, ale nie ma na nią jednej gotowej recepty. To co proponuję, uzależnione jest od samego pacjenta. Z początku najczęściej jest to dodatkowa informacja, zainteresowanie. Jestem jeszcze jedną osobą, która pomoże wyjaśnić najbardziej zawikłane kwestie: jak będzie wyglądało leczenie, jakie pojawią się skutki uboczne, jak sobie z tym radzić… Potem, kiedy dochodzi do remisji, moje zadanie się zmienia, zmieniają się także metody, które mogę wykorzystać. Wtedy najczęściej opieram się na zaleceniach amerykańskiego onkologa, dr. Simontona. Według niego trzeba sprawić, by pacjent postrzegał to, co rzeczywiście się dzieje, a nie to, co rodzi się w jego wyobraźni. Wiele kryzysów psychicznych bierze się bowiem z wyobrażania sobie zła lub zagrożenia, które w rzeczywistości nie istnieją, a które pojawiają się pod wpływem filmów, opowieści znajomych lub sensacji z kolorowych czasopism.
A najtrudniejsza sytuacja w Pani dotychczasowym zawodowym życiu?
To bardzo trudne pytanie. Ważny jest dla mnie każdy pacjent, bo każdy z nich, korzystając z mojej pomocy, wnosi coś w moje postrzeganie świata. W pamięci utkwiło mi spotkanie z młodym chłopakiem. Wyjechał za granicę z wielkimi planami, ale po krótkim czasie okazało się, że jest chory. Jego spojrzenie na życie, czerpanie z tego, co niesie każdy nowy dzień, wspieranie własnej matki, która nie mogła się pogodzić z chorobą syna – wspominam jako coś szczególnie dla mnie ważnego.
Czy Pani praca zamyka się w czterech ścianach szpitalnej sali?
Nic podobnego! W Krakowie działa Stowarzyszenie Wspierania Onkologii „Unicorn”, z którym współpracuję. Zostało założone kilka lat temu przez ludzi, którzy w swoim życiu zetknęli się z chorobą nowotworową. Skupiamy terapeutów, organizujemy spotkania chorych i warsztaty wyjazdowe. Przy łóżku chorego ma się jego cierpienie na wyciągnięcie ręki. Na warsztatach, organizowanych w ładnych miejscach, gdy pacjent przyjeżdża z kimś bliskim, wygląda to inaczej. Słyszy się tam wiele naprawdę ważnych rzeczy, precyzuje się potrzeby, otwiera na szczere rozmowy i na prawdziwy kontakt.
A bliscy? Czy potrafią zdobywać się na to, by pozostać i trwać przy chorym?
Większość rodzin chyba właśnie wtedy odkrywa prawdziwą wartość rodzinnych więzi. To odkrycie powinno prowadzić je również ku refleksji, że nie tylko chory ale również jego bliscy obarczeni są chorobą – oczywiście nie w sensie fizycznym, ale psychicznym. Niejednokrotnie zdarza się, że pracuję nie tylko z pacjentem chorym na raka, ale i z jego najbliższymi, którzy uczą się, jak znajdować w sobie siły, by móc dać choremu wsparcie. Takie przecież jest moje zadanie – docierać do tych zakamarków człowieczeństwa, w których kryje się moc trwania.
Rozmawiała Anna Laszczka (Miasto Kobiet)